- Poznaj swój Indeks Zdrowia! Odpowiedz na te pytania
- Więcej aktualnych wiadomości znajdziesz na stronie głównej Onetu
"Stanęliśmy w posiekanych kulami drzwiach"
W czasie powstania warszawskiego w stolicy działało około 20 stałych szpitali, w tym cztery w dzielnicy Wola. Jednym z najważniejszych był Szpital Wolski przy ul. Płockiej, ważny ośrodek działalności konspiracyjnej i humanitarnej w okupowanej Warszawie. Pod kierownictwem dr. Józefa Mariana Piaseckiego, ordynatora oddziału chirurgii, stał się miejscem odpraw konspiracyjnych już od jesieni 1939 r. W jego murach spotykali się przedstawiciele Służby Zwycięstwu Polski, komendy Okręgu Warszawskiego ZWZ/AK oraz Delegatury Rządu na Kraj. Prowadzono tam tajne nauczanie medycyny, ukrywano Żydów i osoby poszukiwane przez Niemców, przechowywano broń oraz podziemną prasę.
W chwili wybuchu powstania warszawskiego placówka dysponowała 480 łóżkami, a na oddziałach przebywało 220 pacjentów. Obecnych było 11 lekarzy oraz grupa studentów tajnych studiów medycznych. Wszyscy byli w pełnej gotowości, by przyjąć rannych powstańców.
Już w pierwszych dniach powstania szpital znalazł się na granicy terenów pozostających pod kontrolą polską i tymi opanowanymi przez Niemców. Do placówki przybywali medycy, którzy nie mogli dotrzeć do swoich miejsc pracy, było też sporo nowych, rannych pacjentów. Szpital działał zgodnie z procedurami i planem. Nic nie zapowiadało tragedii, która miała się wydarzyć.
- Przeczytaj też: "Numerek na życie" dostało tylko sześć pielęgniarek z getta. Usłyszały jedno pytanie
Wczesnym rankiem 5 sierpnia 1944 r. niemieckie siły rozpoczęły ofensywę na dzielnicę Wola, jednocześnie przeprowadzając brutalną eksterminację ludności cywilnej. W pobliżu Szpitala Wolskiego spadły bomby lotnicze. Padł rozkaz ewakuacji pacjentów i personelu do centrum, ale było to niemożliwe — brakowało czasu, ale przede wszystkim środków, ponieważ wielu chorych nie poruszało się o własnych siłach.
Przed południem w szpitalu pojawili się dwaj niemieccy żołnierze, którzy — jak wynika z relacji świadków — przyszli na "zwiady". Sprawdzali układ pomieszczeń, szukali miejsc, z których może być prowadzony ostrzał, pytali też, czy wśród pacjentów są Niemcy. Do jedynej takiej osoby udali się osobiście, zapewniając, że wkrótce zostanie ewakuowana. Na odchodne rzucili: szpital zostanie wysadzony w powietrze.
Dalszy ciąg artykułu pod materiałem wideoChoć wydawało się to absurdalne, kierownictwo szpitala zareagowało natychmiast. Cywile, którzy kryli się w piwnicach szpitala, zostali ostrzeżeni, a część z nich zdecydowała się na ucieczkę. Nie wiedzieli, że w ten sposób — narażając się i ponosząc ogromne ryzyko — uniknęli rzezi.
Esesmani nie tracili czasu. Wtargnęli do szpitala i wywołali do jednego z pomieszczeń dyrektora placówki dr. Piaseckiego, a także prof. Janusza Zeylanda (pioniera szczepień na gruźlicę) i szpitalnego kapelana ks. Kazimierza Ciecierskiego. Tak wspomina ten moment dr Zbigniew Woźniewski:
"Widać zwłoki ludzkie ubrane w białe fartuchy, szlafroki szpitalne..."
Po egzekucji pacjenci i członkowie personelu zostali wypędzeni przed budynek z poleceniem uformowania pochodu. Nie oszczędzono nawet pacjentów prosto po operacjach, także tych nieporuszających się o własnych siłach (część z nich transportowano na noszach). Towarzyszyły temu bicie i kradzieże cennych przedmiotów. Pochód maszerował między płonącymi budynkami ulic Płockiej i Górczewskiej, pacjenci i medycy musieli mijać leżące nieopodal zwłoki mieszkańców Woli.
Gdy doprowadzono ich do celu — hal warsztatów kolejowych przy ul. Moczydło, dołączyli do setek innych osób przebywających wówczas w dzielnicy. Tam ich posegregowano i grupkami wyprowadzano w inne miejsce, gdzie byli rozstrzeliwani. Jak wynika z relacji nielicznych ocalałych, lekarze zostali zamordowani jako ostatni.
Pod ścianą tego domu widzimy wał trupów mniej więcej na metr wysokości. Widać zwłoki ludzkie ubrane w białe fartuchy, szlafroki szpitalne i ubrania cywilne. Wszystko zbryzgane krwią. Przed tym wałem stoją dwa szeregi żołnierzy z odznakami SD, po czterech w każdym szeregu, z karabinami ręcznymi gotowymi do strzału. […] Oprawcy ładują broń. Jest cudny sierpniowy zachód słońca […].
– relacjonował po wojnie świadek wydarzeń, któremu udało się zbiec z miejsca egzekucji.
Według danych w masakrze zamordowano 300 pacjentów i 60 członków personelu, w tym sześciu lekarzy i sześcioro studentów, tzw. zaorszczaków.
Do sal pacjentów wrzucano granaty
Tego samego dnia, który do historii przeszedł jako "czarna sobota", Niemcy zaatakowali Szpital św. Łazarza. W położonej przy zbiegu ulic Leszno i Karolkowej placówce 5 sierpnia przebywać mogło nawet 1500 Polaków. Większość stanowili mieszkańcy Woli, którzy mieli nadzieję znaleźć tam schronienie, ale w szpitalu mogło być nawet 600 pacjentów, z czego połowę stanowili ranni.
Tutaj Niemcy nie mieli w planach żadnej ewakuacji. Tuż po tym, gdy wkroczyli do szpitala, słychać było strzały i wybuchy. Część osób wypędzano przed budynek i tam rozstrzeliwano, ciężej chorych, którzy nie byli w stanie opuścić łóżek, pozostawiono w salach, gdzie wrzucano granaty. W ten sposób zamordowano 1 tys. osób.
Niedługo potem wpadło do kuchni kilku esesmanów uzbrojonych w granaty wiankiem opasujące szyję. […] Posłyszałam strzały dochodzące z piwnic i zobaczyłam, iż esesmani przez okna strzelają do leżących w piwnicy rannych. Po pewnym czasie zaprzestano strzelać, a esesmani zaczęli wołać do piwnicy po kilka osób z naszej grupy, a zaraz potem, jak wchodziły słyszałam strzały.
Gdy w grupie pozostało około trzydziestu osób, zawołano do piwnicy mnie i matkę. […] Kazano mi wejść do oddziału, gdzie leżał stos trupów wysokości jednego metra i kałuże krwi. Mnie i matce kazano wejść na zwłoki. Matka weszła pierwsza i widziałam, jak esesman strzelił jej w tył głowy i jak upadła. Weszłam za nią i upadłam nie czekając, aż żołnierz do mnie strzeli. Strzelił jednak, raniąc mnie w prawe ramię. Po mnie musiało wchodzić na stos około 20 osób, zanim je rozstrzelano...
— wspominała ocalała Wiesława Chełmińska.
Grabieże, gwałty i egzekucje trwały do późnych godzin nocnych. Na koniec budynek szpitala podpalono. Wiele przebywających tam osób spłonęło żywcem. Bilans ofiar był niewyobrażalny: zginęło 1200 osób.
Brawurowa obrona szpitala zakaźnego
Terror nie ominął też wolskiego szpitala zakaźnego. Esesmani napadli go tego samego popołudnia, zabijając portiera i wypędzając pacjentów na podwórze. Tych, którzy pozostali w salach, okradano, bito i wyzywano. Na chwilę otwarto ogień, w wyniku czego zginęło kilkanaście osób, w tym lekarz dr Jan Barcz. Rozpoczęto przygotowania do masowej egzekucji, jednak do niej nie doszło.
Stało się to za sprawą dwójki odważnych medyków. Pierwszym był dr Paweł Kubica — pochodzący z Zaolzia lekarz, który tego dnia pełnił obowiązki dyrektora (szef placówki z powodu walk nie dotarł tego dnia do pracy). Znający doskonale język niemiecki medyk miał wykrzyknąć do oficera SS: "Człowieku! Przecież to szpital! Pan łamie przepisy Czerwonego Krzyża!", co na tyle skonsternowało esesmana, że wstrzymał ostrzał w oczekiwaniu na decyzję dowództwa.
Dalszą część tej historii dopisała dr Joanna Kryńska, również biegle mówiąca po niemiecku. Doprowadzona do lekarza sztabowego grupy Reinefartha kobieta powiedziała, że oficer SS obiecał jej, że ona i towarzyszący jej medycy nie zostaną rozstrzelani. Gdy ten zweryfikował jej słowa, egzekucję odwołano.
Mimo iż szpital uniknął masowej rzezi, przez cały okres powstania na jego terenie dochodziło do pojedynczych egzekucji i "selekcji", po których po pacjentach, ich rodzinach bądź pracownikach ginął ślad.
- Może zainteresuje cię też: Urodziłam syna. Był 1 sierpnia 1944 r. Myślałam, że umieram [FRAGMENT KSIĄŻKI]
Dzieci zostawiono do końca
Trzeci z wolskich szpitali zaatakowany został kolejnego dnia, 6 sierpnia. Szpital Dziecięcy im. Karola i Marii w dziewięciu pawilonach mieścił 150 łóżek. W trakcie powstania placówka stała się centralnym punktem sanitarnym dzielnicy. Spowodowało to konieczność wypisania wszystkich małych pacjentów, którymi mogły zaopiekować się rodziny; na miejscu — w najdalszym pawilonie — zostało jednak wciąż 60 dzieci. Szpital i tak pękał w szwach od rannych powstańców i cywilów.
Do zmasowanego ataku doszło po południu. Pacjentów najpierw okradano, kobiety gwałcono, później wypędzano, a niezdolnych się poruszać od razu mordowano (jednego z pacjentów zastrzelono na sali operacyjnej). Ten szpital również podpalono.
Być może najbardziej dramatyczna część tej równie "czarnej" niedzieli rozegrała się w pawilonie "dziecięcym". Niemcy byli przekonani, że budynki są puste, jednak w jednym z nich wciąż przebywało 20 dzieci, z którymi został dyrektor placówki dr Jan Bogdanowicz, lekarka dr Irena Gacówka i grupa pielęgniarek.
Esesmani znaleźli ich następnego dnia i odesłali do innego szpitala. Jedna z pielęgniarek zdołała jednak ukryć się z kilkorgiem dziećmi w ogrodzie. Gdy ją także odesłano, dzieci zostały same. Niemcy pozwolili Polakom udać się po nie dopiero po kilku dniach. Odnaleziono tylko jedno żywe niemowlę, które po kilku dniach zmarło, dołączając do niemal 200 innych ofiar masakry w szpitalu.
Wszystkie cytaty pochodzą z albumu "Powstańcze miejsca pamięci. Wola 1944", opracowanym przez Urząd Dzielnicy Wola m. st. Warszawy (Warszawa 2009).