Na stole w kuchni zawsze stała jedna puszka piwa i wydawało się, że tata Gosi z niej pije. Do tej puszki wlewał sobie wódkę. Nie da się zliczyć, ile pił, bo to ukrywał. Około godziny 19–20 nie był już w stanie stać na własnych nogach, do rana dokładał sobie kolejne porcje alkoholu. Dwie godziny przed wyjazdem do pracy jeszcze wlewał w siebie jakieś procenty, a o 6 rano wsiadał w ciężarówkę i jechał z towarem.
Jego ciągi trwały miesiącami, po których wysiadało mu serce albo paraliżowało część ciała. Gosia i jej mama dzwoniły po pogotowie. Ojciec przerażał się i zatrzymywał w tym dance macabre. Wtedy następował miesiąc miodowy. Obrzucał żonę prezentami: złote naszyjniki, złote kolczyki (stać go było, bo prowadził firmę handlującą złomem i zajmującą się transportem).