Pociąg staje ze zgrzytem, jęczy zabytkowy wiadukt. Wracam na stare śmieci. Przy Alei Brighton Beach zwanej Małą Odessą mieszkałem ćwierć wieku temu. Konkretnie na Siódmej Brighton u pana Wieśka, który dorobił się jednopiętrowego domu pracą ofiarną, lecz w sumie dość lekką. Pojął mianowicie za żonę starszą o pokolenie Wierę. Zaś madame Wiera odziedziczyła tę dojną krowę w postaci sześciu lokali czynszowych dla gastarbeiterów po małżonku starszym o dwa pokolenia.
Mieszkałem z kolegami Jasiem i Romkiem w suterenie (bejzmencie) wielkości kuchni, aczkolwiek kuchenki nie było, podobnie jak kaloryfera. Była za to kabina prysznicowa, dziwnym trafem nieuwzględniona w Księdze Guinessa, mimo że zmieściłaby się do lodówki. Znaczy, gdybyśmy ją posiadali. Kabinę skonstruował pan Wiesiek mający w dorobku wiele nowatorskich rozwiązań architektonicznych. Dzielił wynajmowane lokale na coraz mniejsze oraz dobudowywał kolejne, między innymi na tarasie i w garażu.
Pokraczna chałupka stoi tam, gdzie stała. Przez chwilę mam ochotę sprawdzić, czy madame Wiera odeszła śladami małżonka numer jeden, a pan Wiesiek w ramach matrymonialnej klątwy ciążącej nad tym miejscem wziął połowicę młodszą o pokolenie lub dwa, jednak wspomnienie kabiny prysznicowej wraca, więc strząsam pył z sandałów.