Blisko 1600 egzekucji i 8700 skazanych to niespełna półwieczny bilans kary śmierci w USA – jedynym kraju Zachodu, który zabija obywateli w majestacie prawa. Więcej egzekucji wykonują tylko Chiny, Arabia Saudyjska i Wietnam.
Jeśli Donald Trump wygra wybory, przywróci egzekwowanie federalnych wyroków śmierci. Ot, ciekawostka, która nikogo raczej nie skłoni do zmiany preferencji. Ilustruje jednak ideologiczne podziały Ameryki. Za rządów Trumpa państwo straciło 13 skazańców, przez dwie kadencje Baracka Obamy i jedną Joe Bidena – zero. Demokratyczni prezydenci zwyczajowo wprowadzają moratorium na wykonywanie egzekucji, republikańscy przeciwnie. Nie chodzi tylko o kolor partyjnej legitymacji. Bill Clinton zaostrzył prawo federalne, kreując 60 nowych przestępstw zagrożonych najwyższym wymiarem kary, w tym uprawianie na dużą skalę marihuany (ponad 60 tys. krzaczków).
Dlaczego? Poglądy miał wprawdzie lewicowe, ale przede wszystkim był pragmatykiem czy wręcz oportunistą. Bez ustawy o kontroli przestępczości z 1994 r. rządziłby jedną kadencję. Przy okazji zdołał przepchnąć zakaz posiadania karabinów wojskowych, a jako południowiec i eksgubernator Arkansas rozumiał zwolenników kary śmierci. Natomiast jej zagorzały obrońca George W. Bush nie tylko pochodził z obszaru dawnej Konfederacji, lecz również narodził się ponownie dla Chrystusa. Ewangelikaliści uznają, że Biblię należy rozumieć dosłownie, zaś starotestamentowy Bóg nakazywał uśmiercać zbrodniarzy.