"Newsweek": Kiedy pan zrozumiał, że historię świata należy opowiedzieć z perspektywy rodziny?
Simon Sebag Montefiore: Przez długi czas nie wiedziałem, dokąd zmierzam. Prawie nie mogłem spać, byłem bardzo zestresowany. Żona mówiła: "Oddaj zaliczkę. To cię zabije". I rzeczywiście ta książka prawie mnie zabiła. Nie podobało mi się, że w historiach świata zawsze brakuje elementu ludzkiego. Dostajemy listę zmian technologicznych, szlaków handlowych, towarów. A ja chciałem napisać to inaczej. I w końcu zrozumiałem, że najlepsza do tego jest rodzina. Pozwala to oddać głębię życia: nieustannych zmian pokoleń. Tego, w jaki sposób historia składa się z życia ludzi, którzy się żenią, jedzą, śpiewają na ulicy, umierają.
Ale pozwala też śledzić powstawanie państw, ich losy i kolejne formy. Dynastie sprawujące władzę nieustannie ewoluują. Są tak różne, jak odmienne są systemy polityczne. Ta sama rodzina może promować się jako święta monarchia, a 100 lat później jako uosobienie nacjonalizmu, co jest zupełnie inną ideą. A potem stać się częścią systemu demokratycznego jak wszystkie monarchie konstytucyjne. Uważam się za historyka władzy. Zawsze fascynowało mnie to, jak działa władza. A rządy rodzinne były dominującą instytucją władzy w całej historii ludzkości.
Dziś rządy rodzinne wydają się nam czymś anachronicznym. Niezgodnym z demokracją.
– Oczywiście, jeśli spojrzeć na nasze konstytucje, praktycznie wszystko jest zaprojektowane tak, aby uniknąć zbytniego wpływu rodziny, co jest uważane za prymitywny, plugawy nepotyzm. Ale przecież w Stanach Zjednoczonych, które stanowią wzorzec demokracji, istnieje wiele potężnych rodzin politycznych. Weźmy gubernatorów czy senatorów – tak wielu z nich jest dziećmi gubernatorów lub senatorów. Mamy wielkie dynastie polityczne Kennedych, Rooseveltów, Bushów etc.